Szkocja może i nie zajmuje czołowego miejsca wśród wakacyjnych preferencji naszych rodaków, ale nie można twierdzić, że jest to kraj nam nieznany.
To niezwykle intrygujący temat, może nawet warty książkowego opracowania, bowiem sporo czasu wymagałoby wyjaśnienie, dlaczego kultura jednego z bardziej peryferyjnych krajów naszego kontynentu jest tak dobrze rozpoznawalna – zarówno w Europie, jak i daleko poza nią. Bez wątpienia przyczyniły się do tego dwa czynniki: ciekawa geografia i intrygująca historia. Szkoci zostali obdarzeni piękną, ale też nie do końca przyjazną ziemią. To kraj z ponad 9 tysiącami kilometrów linii brzegowej, niezliczonymi wyspami i malutkimi wysepkami, pięknymi jeziorami (szkockie lochs), położonymi często w długich dolinach (szkockie glen), nad którymi wznoszą się często bardzo majestatyczne pasma górskie. To także zielone łąki, torfowiska, lasy dębowe, wcinające się głęboko w ląd zatoki – słowem, trudna do opisania mieszanka, tworząca romantyczne widoki, często zapierające dech w piersiach i tak piękna, że stała się ulubionym tłem dla filmów, teledysków czy youtubowych składanek. Krótko mówiąc, sporo tu geografii, ale też niemało historii.
Szkoci od zawsze byli dumnym i niepokornym narodem, o czym wspominają źródła rzymskie, opisujące zamieszkujących północną Brytanię groźnych Piktów. Historia kraju naznaczona jest ścieraniem się z południowym sąsiadem – Anglią – w której zadziwiać mogą analogie do naszych dziejów. Nie było to bezbolesne współżycie, o czym świadczą wielokrotne powstania. Był okres unii personalnej, później unii realnej, w wyniku której utworzono Królestwo Wielkiej Brytanii, ale Anglicy traktowali Szkotów raczej protekcjonalnie, tworząc dowcipy o rzekomej i przesadnej oszczędności. Było w tym współistnieniu trochę korzyści, choć marzenia o własnym, niepodległym kraju są silne do dziś. Oprócz kawałów o Szkotach, do świadomości naszej kraj ten zaczął się silniej przebijać za sprawą „potwora z Loch Ness” oraz filmu „ Highlander” (jak dziesiątki innych filmów fatalnie tłumaczony jako „ Nieśmiertelny”). Podczas gdy to pierwsze można uznać za ciekawy chwyt marketingowy, mający rozruszać turystykę w Highlands, tak film pokazał mnóstwo elementów szkockiej kultury – stroje, muzyka i tańce, kamienne zamki i będące tłem szkockie krajobrazy. Rodzi się pytanie, jak tak mały naród mógł dać tak wiele tak wielu ze swojego dziedzictwa. Kilt jest powszechnie rozpoznawalny, niemal tak samo jak muzyka grana na dudach (niesłusznie nazywanych u nas kobzą). Jest jeszcze jednak coś będące symbolem kraju, owocem tradycji oraz ciężkiej pracy, wobec ubogich zasobów naturalnych często nazywane, i to trafnie, szkockim złotem. Mowa tu oczywiście o whisky, którą wprawdzie pierwsi wyprodukowali Irlandczycy, ale gdy wiedza o procesie destylacji trafiła na sąsiednią wyspę, to właśnie tam produkcja osiągnęła wysoki stopień wyrafinowania. Zdaniem wielu, to właśnie szkocka „ woda życia” (bo tak należałoby tłumaczyć oryginalną gaelicką nazwę visqe beatha) stanowi kwintesencję tego, czym jest whisky. Naśladowców może być wielu, ale królowa jest tylko jedna.
Tym razem trasa naszego „whisky tour” doprowadziła nas do raczej mało znanego zakątku na zachodzie Szkocji – hrabstwa Argyll and Bute. Nazwa pochodzi z języka szkocko-gaelickiego i znaczy tyle co „brzeg Celtów”. Właśnie ten język oraz tradycja zasługują na kolejną dygresję o charakterze historycznym. Celtowie dotarli do Szkocji i Irlandii wypierani z Europy Środkowej przez napływające germańskie plemiona. Mieli przebogatą kulturę, a nosicielami wiedzy i tradycji byli najwyżsi kapłani – druidowie – przechowujący je w formie pamięciowej. Stąd nie dziwi często spotykany tu krzyż celtycki z charakterystycznym kołem. Ciekawy jest też okres, gdy miejscowe społeczności gromadziły się wokół najpotężniejszych rodzin, tzw. klanów. Miały one własne godło, zawołanie i grany na dudach marsz. W średniowieczu chroniły lokalną ludność przed atakami innych klanów, później walczyły o niepodległość czy prawa dynastii Stuartów do angielskiej korony.
Punktem wypadowym stało się miasteczko Oban. Rozłożone na brzegach niewielkiej zatoczki chronionej przed wiatrem przez otaczające wzgórza, było przez wieki naturalnym portem dla rybaków czy promów pływających na sąsiednie wyspy. Można powiedzieć, że Oban rozkwitł -podobnie jak wiele szkockich miast – w okresie rewolucji przemysłowej, kiedy to do małej rybackiej osady przybyli, a raczej powrócili, bracia Stevenson i w roku 1794 założyli tu destylarnię. Nie da się zaprzeczyć, iż fakt ten przyczynił się do prosperity miasta. Destylarnia przetrwała do dziś będąc jedną z najstarszych oraz jedną z niewielu działających do dziś tzw. urban distilleries. Przez lata zmieniali się właściciele, a business prosperował nieźle do czasu tzw. kryzysu braci Pattison pod koniec XIX w. Na szczęście, po gorszych latach produkcja została wznowiona, a jednym z ważniejszych momentów było wykupienie zakładu w 1989 roku przez koncern Diageo. W całej historii najważniejsze jest, że mimo rozlicznych zawirowań i zmian właścicieli, Oban Distillery zachowała wiele z dawnej rzemieślniczej i tradycyjnej produkcji whisky. Mimo, że od 1968 roku nie posiada już własnej słodowni, reszta zakładu mieści się w tych samych co 200 lat temu budynkach z ciemnego kamienia przy Stafford Street. Z powodu położenia w centrum miasta, już od dłuższego czasu nie istniała możliwość rozbudowy i zwiększenia produkcji. Z jednej strony w pewnym momencie nikt nie był zainteresowany zakładem o tak małych możliwościach produkcyjnych, a z drugiej pozwala to na utrzymanie tradycyjnego i rzemieślniczego charakteru tutejszych trunków. Moce produkcyjne to 870 tysięcy litrów czystego alkoholu rocznie, co stawia ją na końcu stawki szkockich destylarni. W chwili obecnej, całkowicie wycofano tutejszy destylat z formuł blendów produkowanych przez koncern i jest on w całości butelkowany w postaci single malt. Zwiedzanie gorzelni Oban było niesamowitym przeżyciem (zobacz Oban Distillers Edition), a tutejszy bardzo przyjemny i stylowy bar stał się miejscem często przez nas odwiedzanym podczas naszego parodniowego pobytu tutaj.
Sporo czasu poświęciliśmy na zwiedzanie miasta. Oban to dziś dość ruchliwy port promowy oraz miejscowość turystyczna z rozlicznymi hotelami, zlokalizowanymi wzdłuż biegnącej na północ od portu nadmorskiej promenady. Nad miastem góruje rotunda z ciemnego granitu, czyli tzw. McCaig’s Tower. Mówi się, że jej sponsor, a zarazem architekt (od niego wzięła swoją nazwę), był miłośnikiem kultury antycznej i wzorował się na rzymskim Koloseum, ale do zbudowania obiektu skłoniła go raczej chęć zapewnienia pracy miejscowym kamieniarzom w okresie zimowym. Pomnik góruje nad miastem, a z jego podnóża rozciąga się piękny widok na port, zatokę i okoliczne wyspy: Kerrera i Mull. Pewnie ten widok zainspirował Neila MacLean’a do napisania piosenki „ Bonnie Oban Bay”. Miasto słynie z doskonałych i zawsze świeżych owoców morza, które smakują najlepiej w porcie, w jednym z kilku barów zlokalizowanych bezpośrednio przy przystani, serwujących przegrzebki, mule, homary czy kanapki z wędzonym łososiem. Jeśli udamy się wzdłuż brzegu na północ to po minięciu leżącej w połowie drogi potężnej katedry Świętej Kolumby, zbudowanej niemal na samej plaży, dotrzemy do ruin zamku Dundlie, siedziby onegdaj potężnego klanu MacDougall. Jego historię poznać można, zwiedzając zamieszkały do dnia dzisiejszego przez członków rodziny dom u podnóża zamkowego wzgórza. Przy odrobinie szczęścia możemy trafić na popis gry na dudach. Wracając do głównego celu naszej wizyty, to nie da się zaprzeczyć, że dzieje Oban splotły się z produkowaną tu whisky, przeżywając wzloty i upadki, a spora część turystów z całego świata przybywa tu, by skosztować miejscowych wyrobów. Najlepiej widać to w destylarni lub na jednej z licznych prezentacji, odbywających się w sklepikach specjalizujących się w handlu napojami alkoholowymi. Gorąco polecam znakomicie zaopatrzony sklep „Oban Whisky and Fine Wines”, ze względu na klimatyczne wnętrze, miłą obsługę i świetne degustacje (w ostatni dzień pobytu udało się nam na takiej być). Wkrótce w notce Glen Garioch 7 yo znajdziecie relację z tej degustacji.
Obierając miasteczko Oban jako naszą bazę wypadową na siedmiodniowy wypad do Szkocji, postanowiliśmy wykorzystać ten czas i odwiedzić większość destylarni w zachodniej jej części. W tym regionie nie ma takiego ich zagęszczenia, jak na przykład w Speyside czy na wyspie Islay. Najbliżej znajduje się Tobermory, położona na wyspie Mull. Najpierw trzeba pokonać cieśninę promem (to około 1.5 godziny, a następnie pokonać około 30 mil autem (to kolejna godzina). Do gorzelni Ben Nevis jest około 50 mil na północ, to znaczy około 1.5 godziny jazdy samochodem. Na przedostatni dzień zaplanowaliśmy podróż na legendarny półwysep Kintyre, do miejscowości leżącej na jego samym końcu – Campbeltown. Tutaj w planach mieliśmy do zaliczenia wyjątkowo dwie destylarnie, a mianowicie legendarnego Springbanka i położoną 500 metrów obok Glen Scotię. Nie było to łatwe do zrealizowania, ponieważ jazda samochodem po bardzo krętych i górzystych drogach zajmuje około 2,5 godziny w jedną stronę.
Cały ten plan udało się nam zrealizować. Wypad na wyspę Mull, której najważniejszym punktem było odwiedzenie Tobermory, zajął nam prawie cały dzień. Był to jedyny dzień podczas tego pobytu w Szkocji z typową podobno pogodą z tego regionu, a więc bardzo deszczowo, zimno i wietrznie. Pomimo takich warunków, wyjazd był bardzo udany – maleńka, wtulona pomiędzy wzgórze, port i drogę, bardzo tradycyjna destylarnia zrobiła na mnie potężne wrażenie (zobacz Tobermory 12 yo). Malutkim minusikiem było to, że właśnie wtedy była ona w czasie spoczynku z powodu trwającego już od dwóch lat remontu i przeprowadzanej renowacji, co było przyczyną spotęgowania zimna które panowało w tym dniu. Podczas pobytu w gorzelni, kiedy funkcjonuje ona normalnie, efekt jest całkowicie odwrotny i panuje tam ciepło, powodowane ogrzewaniem alembików. Po zwiedzeniu i zakupach w sklepiku w Visitor Center, udaliśmy się na spacer po bardzo urokliwym miasteczku, charakteryzującym się domami, z których każdy był w innym kolorze. Zaplanowane mieliśmy dłuższe zwiedzanie okolicy, ale z powodu zimna i ciągle padającego deszczu, na dłuższą chwilę schroniliśmy się w jednym z klimatycznych pubów, aby rozgrzać się herbatą i ciepłym posiłkiem.
Następnego dnia, pogoda znacznie się poprawiła, a my udaliśmy się na północ, odwiedzić destylarnię Ben Nevis. Samo położenie zakładu jest niesamowicie efektowne, ponieważ jest on położony u podnóża majestatycznej góry o tej samej nazwie (jest to najwyższy szczyt w całej Anglii). Zwiedzanie i degustacja były bardzo udane (zobacz Ben Nevis 10 yo Batch 1). Po wyjściu z gorzelni, nastał czas na posiłek, a że była akurat godzina lunchu, udaliśmy się na poszukiwanie restauracji serwującej typową szkocką kuchnię. I wtedy po raz pierwszy w życiu skosztowałam narodowe danie Szkocji: hagis, które może nie prezentowało się na talerzu zbyt efektownie, ale za to smakowało wybornie. Po posiłku nadszedł czas na jeszcze jedną atrakcję, znajdującą się około 30 kilometrów na zachód od miejscowości Ben Nevis. Mowa tutaj o kamiennym wiadukcie kolejowym, który został atrakcją turystyczną po tym, jak nakręcono na nim scenę do filmu Harry Potter. Wygląda on naprawdę imponująco, wkomponowany pomiędzy piękne, typowo szkockie, górskie krajobrazy.
W przedostatni dzień naszego wiosennego pobytu w Szkocji, przyszedł czas na tzw. wisienkę na torcie, czyli wyjazd do Campbeltown, i zobaczenie totalnej legendy wśród wszystkich szkockich gorzelni – Springbanka, oraz pobliskiej Glen Scotii, która powoli odzyskuje dawny blask. Po dotarciu na miejsce okazało się, że jeden dzień to zdecydowanie za mało na samego Springbanka (przecież to w sumie Springbank, Kilkerran i niezależny dystrybutor Cadenheads), i jeszcze na, jak się okazało, niesamowitą Glen Scotię. Na pewno tu kiedyś wrócę, ale na kilka dni, żeby dokładnie przyjrzeć się obu zakładom i zwiedzić urocze miasteczko oraz cały półwysep. Z szerokiej gamy turów w pierwszej z destylarni wybraliśmy degustację w magazynach Cadenheads (zobacz Hazelburn 10 yo). W drugiej mieliśmy wspaniały tur specjalny (podziękowania dla Daniela i Andrzeja z Domu Whisky z Jastrzębiej Góry). Byliśmy oprowadzani po zakładzie razem z niemieckimi dystrybutorami tej marki, a zakończeniem była degustacja w magazynach pięciu pozycji prosto z beczek (zobacz Glen Scotia Victoriana).
Szkocja jest pięknym krajem, uwielbiam ją za piękne widoki, niesamowity spokój i cudowną whisky…