Glenglassaugh Portsoy to jedna z trzech whisky z nowego portfolio pochodzącego z tej destylarni, zaprezentowanego w połowie tego roku.
Pozostałe dwie to Glenglassaugh 12yo oraz Sandend. Wszystkie są dziełem Mistrzyni Kupażu firmy Brown Forman, Rachel Barrie, wszystkie dojrzewały w magazynach nad brzegiem zatoki Sandend Bay i wszystkie zostały wydestylowane po reaktywacji destylarni po 22 letnim przestoju, kiedy to zakład był zamknięty. Śmiało można powiedzieć, że dopiero teraz gorzenia uzupełniła zapasy magazynowe pozwalające na wydawanie powtarzanych edycji. Wszystko to było spowodowane uśpieniem destylarni w latach 1986 – 2009.
Do połowy tego roku portfolio Glenglassaugh składało się z edycji Revival, która swój debiut miała w 2012 roku jako trzyletni single malt. Z każdym rokiem do kupażowania tej whisky używano starszych destylatów i jej jakość rosła. W 2014 roku dołączono whisky dymną – Glenglassaugh Torfa, a dwa lata później, w 2016 roku pojawiły się wersje Octaves Classic oraz Octaves Peated. Z kolei rok 2017 przyniósł nam cztery świetne edycje wood finish, czyli Glenglassaugh Pedro Ximenez Wood Finish, Glenglassaugh Port Wood Finish, oraz dwie pozycje torfowe: Glenglassaugh Peated – Port Wood Finish oraz Glenglassaugh Peated – Virgin Oak Wood Finish. W 2018 roku wydano drugie edycje z serii Octaves.
Teraz kilka słów o nowym portfolio. Glenglassaugh 12yo to nowy okręt flagowy destylarni. Jest to whisky zestawiona z destylatów starzonych w beczkach po Bourbonie, sherry i po czerwonym winie. Z kolei Sandend, która wzięła swoją nazwę od zatoki morskiej nad którą leży destylarnia, jest złożona z destylatów pochodzących z beczek po Bourbonie, sherry i po sherry Manzanilla. Nasza dzisiejsza bohaterka (według mnie jest najciekawsza) pochodzi z beczek po Bourbonie, sherry i porto, oraz, co wyróżnia ją od dwóch pozostałych edycji, jest torfowa.
Jednocześnie, wraz z ukazaniem się trzech nowych whisky destylarnia zapowiedziała także premiery starych, limitowanych edycji, nawet z lat 60 czy 70 ubiegłego wieku. W ostatnich dniach mieliśmy premierę Glenglassaugh Coalescence of the Coast 55yo, która została złożona z destylatów z lat 1963, 1965 i 1967. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że pierwsze butelki nie trafiły do normalnej dystrybucji, tylko na aukcję, a spodziewana suma sprzedaży miała wynieść 15-25 tys. funtów. Niespodziewanie, pierwsza butelka sprzedała się za 37,500 funtów, co stanowi nowy rekord cenowy dla tutejszej whisky. Pokazuje to również, jak wielkie pieniądze są w stanie wydać ludzie na bardzo rzadkie i wiekowe edycje pochodzące ze szkockich destylarni słodowych.
Nowe portfolio zyskało także w pełni nową prezentację: całkowicie inny kształt butelek, które są zdecydowanie wyższe, a w górnej części z pofalowanego szkła, mającego imitować fale morskie w zatoce, nad którą leży destylarnia. W górnej części wklejono bardzo ładne logo gorzelni, które podkreśla nadbrzeżny charakter tutejszych destylatów. Etykieta wydrukowana na czerpanym papierze, biała z turkusowym paskiem u dołu prezentuje się bardzo dobrze. Wszystko zwieńczone szerokim, turkusowym, drewnianym, bardzo ekskluzywnym korkiem. Szyjka butelki zakończona jest szerokim rantem, co bardzo lubię, ponieważ zdecydowanie ułatwia nalewanie.
Pamiętam, że kilka miesięcy temu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam nowe butelki, nie byłam zbytnio zachwycona, ale teraz naprawdę mi się podobają. Są niepowtarzalne, całkowicie inne od wszystkich używanych do tej pory i na pewno od razu dadzą się zauważyć, nawet w bardzo dobrze zaopatrzonym w szkocką whisky sklepie. Destylarnia ta nie ma wielu zagorzałych zwolenników na rynku polskim z prostego powodu. Do tego roku mogliśmy kupić tylko kilka młodych pozycji lub edycje single cask w wieku 30 – 50 lat, niestety ciężko dostępne i drogie, przez co osiągalne tylko dla nielicznych osób.
Ja zwróciłam swoją uwagę na tę gorzelnię, kiedy przeszła w ręce Billego Walkera. Miałam przyjemność pić kilka świetnych wydań w wieku 30 – 41 lat. Bardzo spodobała mi się seria Wood Finish, a największy potencjał pokazała zaledwie 8 letnia whisky, którą własnoręcznie zabutelkowałam w destylarni Glenglassaugh w 2018 roku (zobacz Glenglassaugh 2009 cask # 1132 Oloroso Sherry Cask Hand Bottled at the Distillery).
Teraz już nie przedłużając, przejdźmy do degustacji:
Glenglassaugh Portsoy
Nota
– moc 49,1% alc./vol
– region Speyside
– wiek NAS
– beczka po Bourbonie, Sherry i Porto
– nie filtrowana na zimno,
– nie barwiona karmelem
Oko – Glenglassaugh Portsoy rozlewana jest do butelek w nowym kształcie, co całkowicie odcina przeszłość od teraźniejszości i przyszłości destylarni. Jest piękna, prosta a zarazem elegancka. Etykieta jest czytelna i zawiera wszystkie informacje. Kolor whisky jest złoty.
Zapach – owocowo-dymny, tropikalne owoce, grillowany ananas, suszone mango, wodorosty, dojrzałe czereśnie, słony karmel, sos sojowy, imbir
Smak – słodki i odrobinę ostry, konfitura wiśniowa, nalewka z czerwonych owoców, suszony ananas, mango, czekolada, gorzkie migdały, marcepan, rodzynki, imbir, pieprz, popiół, lekka dębowa goryczka z dymnymi nutami w tle
Finisz – średnio długi, słodko-gorzki, nadal bardzo owocowy, świeże orzechy włoskie, owoc tarniny, goździki, cynamon, lukrecja, nuty morskie, lekki torfowy dym
Moja ocena – 4,5/10
Glenglassaugh Portsoy to dobra whisky, którą chętnie polecę szczególnie tym, którzy chcą zacząć przygodę z aromatami torfowymi. Urzekło mnie w niej połączenie dymu, owoców tropikalnych i słonych nut. Destylarnia obiera zdecydowanie dobry kierunek i będę obserwowała każde kolejne wydanie, bo wiem, że będzie dobre. Koniecznie spróbujcie!
Cena 270,00 – 300,00 zł